Nie został nikt
Gdzie już słyszałem tak zmieniony
Wiatr, jego nagle głębsze tony?
I co wiatr pojmie z mego stania
W tych narowistych drzwiach, z trzymania
Klamki, z patrzenia na spieniony
Brzeg? Koniec lata; koniec dnia.
Chmurom ściemniały sine dna.
Wir liści wzbił się z jednej strony
Spróchniałych schodków; chce mnie chyba
Pacnąć w kolano, ale chybia
I tylko syczy: już nikomu
Nie tajna twoja tajemnica;
Wieść o tym, że sam jesteś w domu,
Wiatry obniosły już po drogach;
Że jesteś sam we wnętrzu życia,
Że ci nie został nikt prócz Boga.
Gdzie już słyszałem tak zmieniony
Wiatr, jego nagle głębsze tony?
I co wiatr pojmie z mego stania
W tych narowistych drzwiach, z trzymania
Klamki, z patrzenia na spieniony
Brzeg? Koniec lata; koniec dnia.
Chmurom ściemniały sine dna.
Wir liści wzbił się z jednej strony
Spróchniałych schodków; chce mnie chyba
Pacnąć w kolano, ale chybia
I tylko syczy: już nikomu
Nie tajna twoja tajemnica;
Wieść o tym, że sam jesteś w domu,
Wiatry obniosły już po drogach;
Że jesteś sam we wnętrzu życia,
Że ci nie został nikt prócz Boga.
Szczęście nadrabia krótkość trwania wysokością wzlotu
Och, świecie burz i gwałtów:
Och, świecie burz i gwałtów:
Dni, kiedy twoich kształtów
W swój całun szarobury
Nie otulały chmury
I mgły, kiedy w ogóle
Olśniewającą kulę
Słońca dostrzec się dało —
Tych dni było tak mało,
Że nie wiem, skąd właściwie
Wziął mi się i czym żywię
Mój zmysł ciepła i światła.
Odpowiedź nie jest łatwa,
Lecz wiązać to się mogło
Z kryształową pogodą
Pewnego dnia — jednego —
Gdy wstało czyste niebo
I tę czystość poranną
Doniosło nie zbrukaną
W zmrok. Niby jasnym piętnem,
Naznaczył mnie swym pięknem
Dzień bez skazy i ujmy,
Przez nas tylko podwójnym
Raz przekreślony cieniem,
Gdy przez kwiatów płomienie
Przeszliśmy z izby wnętrza
W las, gdzie samotność głębsza
Ku ziemi
Miłość tykała ust młodych
Miłość tykała ust młodych
Tak czule, że aż niebezpiecznie;
Zbyt gęsta była jej słodycz:
Żyłem powietrzem,
Płynącym od skrytych wonności,
Powiewem — niech mi się przypomni
Ta woń ze wzgórz — winorośli
W zmierzch nieprzytomny?
W zawrocie, w bólu głowy
W zapach bzów nurzałem się nocą,
Skrapiany ich miodem liliowym,
Strząśniętą rosą.
Łaknąłem słodyczy, lecz smak ten
Tylko wtedy ostro odurzał:
W młodości — już samym płatkiem
Kłuła mnie róża.
Dziś — smak radości jest inny:
Musi w nim być szczypta soli,
Bólu, znużenia i winy;
Dojrzałość woli
Zaschły ślad łez, tę gorycz
Po tak wielkiej, że ciężkiej miłości;
Smakuje jej cierpkość kory
I dymny goździk.
Gdy, sztywny i obolały,
Cofam zdrętwiałe ramię,
Na którym się opierałem,
Półleżąc w trawie,
Ten ból to za mało jeszcze,
Ten ciężar to wciąż nie dość wiele:
Chcę szorstką ziemi powierzchnię
Czuć w całym ciele.
Jedwabny namiot
Ona jest jak jedwabny namiot na równinie,
Ona jest jak jedwabny namiot na równinie,
W letnie południe, kiedy wiatr ciepłym przelotem
Osuszył rosę, kiedy naprężenie linek
Słabnie i podmuch lekko kołysze namiotem,
A wysmukły maszt z cedru, jego pion najdłuższy
(Centralny filar, lecz i szpic mierzący w niebo:
Jest w tym jakaś symbolika pewności duszy)
Stoi tak, jakby mógł nie zawdzięczać niczego
Tym czy innym wiązaniom — raczej luźne więzi
Łączą go tysięcznymi jedwabnymi nićmi
Miłości i uwagi ze wszystkim, co więzi
Obwód Ziemi — i tylko mu powiew kapryśny,
Który w letnim powietrzu tkaninę napina,
O tym, że więzi są więzami, przypomina.
Robert Lee Frost (1874-1963)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz